Dziś chciałbym poruszyć nieco szerzej temat niezwykle nam bliski. Jest on często codziennością w naszym życiu. Ponieważ jak już wiemy, nie ma praktycznej możliwości uniknięcia spięć i nieporozumień małżeńskich, rodzinnych, czy jakichkolwiek innych- wyklucza to choćby istota relacji, a nią jest również małżeństwo- będą się one pojawiać. Jeżeli wierzymy, że udane małżeństwo to takie, w którym się całkowicie rozumiemy i nigdy nie sprzeczamy- to wiedz proszę, że w stwierdzeniu tym nie ma nawet cienia prawdy.
Skoro nie ma możliwości uniknięcia napięć oraz wiemy już, że nie istnieją małżeństwa bezkonfliktowe, pozostaje nam już tylko jedno. Nauczyć się z nimi radzić. Niwelować napięcie w zarodku bądź umieć je przekraczać. Niestety postępujemy inaczej. I zanim nauczymy się poprawnie mierzyć z konfliktem w rodzinie, najpierw nauczmy się nie popełniać pewnych błędów. O tym dzisiejszy tekst.
Przyjrzymy się zatem, jak najczęściej postępujemy w chwilach, które są dla nas trudne i rodzą napięcia w relacji już nie tylko małżeńskiej, ale każdej innej- rodzinnej, w szkole czy w pracy. Czynimy tak z najróżniejszych powodów, niestety wszystkie przynoszą złe owoce w szerokim horyzoncie czasowym, jednak doraźnie mogą przynieść „ulgę”, a czasem faktycznie ulgę- stąd ich popularność. Uwierz mi jednak, nigdy nie rozwiążą problemu, którego chciałbyś/abyś się pozbyć.
Jak zatem nie powinieneś/naś postępować w trudnej sytuacji w swojej relacji:
Ignorowanie (w przypadku poważniejszych problemów, niektóre faktycznie są mniej poważne)
Bardzo prosty mechanizm. Udajemy, że problemu nie ma, albo jest błahy. Nie przywiązujemy do niego uwagi i bagatelizujemy go. Atrakcyjność takiego postępowania polega na zrzuceniu z siebie trudnej myśli, oddaleniu konfrontacji, która może być zbyt kosztowna i trudna. Mechanizm ignorowania problemu po prostu krótkofalowo ułatwia życie. Jest niestety bardzo kosztowny. Nierozwiązane problemy będą narastać niczym próchnica pod wypełnieniem najpierw dając niepokojące sygnały aż wreszcie wybuchną z destrukcyjną siłą. Problem w końcu się odezwie.
Odwlekanie i „zamiatanie problemu pod dywan”
Oto drugi model postępowania, który znacznie w sposób niewłaściwy potrafi „ułatwiać” nam życie. Z braku odwagi lub w związku z trudem i lękiem przed konfrontacją oddalamy w czasie to, co powinniśmy robić już teraz. W konsekwencji żyjemy w relacji, w której narasta napięcie, a nierozwiązane nieporozumienia generują powstanie nieszczerej atmosfery we wzajemnych stosunkach, pogłębiającą się niechęć i wzajemną nieufność.
Dlatego warto nie kłaść się spać zanim spokojnie nie porozmawiamy o różnicy zdań dnia dzisiejszego. Problemem jest tu trudność i obawa przed reakcją współmałżonka. Powinniśmy też być zdolni do spokojnej i merytorycznej rozmowy. W przypadku wieczornego zmęczenia, które z pewnością nie jest okolicznością sprzyjającą- lepiej jest faktycznie przełożyć rozmowę na dzień następny.
Pokojowe współistnienie
Szczerze mówiąc ogromnie trudno mi sobie wyobrazić podobną relację. Wiem jednak, że zdarzają się takie rodziny. Jest to temat na dłuższą dyskusję, jednak przyczyna powstawania takiego modelu funkcjonowania jest wciąż ta sama, znany nam już mechanizm- chęć unikania trudniejszej ale ożywiającej relację konfrontacji na rzecz łatwiejszego, „pokojowego”, proszę mi wybaczyć porównanie- fermentującego współistnienia, które faktycznie zabija relację. Nie możemy właściwie tu mówić o relacji, ale właśnie o współistnieniu, czy raczej współegzystencji. Wolimy obecny stan bezpieczeństwa niż uzdrawiającą rozmowę, która może jednak pogorszyć sytuację szczególnie wówczas, gdy współmałżonek nie jest zdolny do spokojnej rozmowy (mówiliśmy o tym w przedostatnim artykule). Ta obawa paraliżuje nas, stąd godzimy się na pokojową współegzystencję kosztem utraty miłości i żywej relacji. Boimy się otworzyć dłoń w obawie, że to, co trzymamy stracimy nie zauważając, że nie otwierając dłoni (co czynimy) nie dajemy sobie nawet szansy złapania czegoś wspanialszego… Myślę, że ja jednak zaryzykowałbym !
Deprecjacja „przeciwnika”
W chwilach bardzo trudnych, szczególnie takich, w których zostaliśmy bardzo zranieni, krótką i niezdrową przyjemność oraz satysfakcję sprawia nam zdeprecjonowanie drugiej strony. Umniejszamy wówczas wartość słów „przeciwnika”, czyniąc ich wartość jako iluzoryczną. Chcemy sprawić, że to, co ma on nam do powiedzenia jest mało istotne i fakt forsowania swojego rozwiązania jest tym samym niemądry i nie powinien być przedmiotem dyskusji. Zamiast tego powinniśmy postąpić wg naszego planu. Bo jest na tle rozwiązania konkurenta lepszy, mądrzejszy, bardziej dopracowany, co przed chwilą przecież wykazaliśmy.
Myślę, że nie muszę przekonywać, że idąc tą drogą nikogo nie zachęcimy do przyjęcia naszej wizji kosztem swojej, szczególnie w sytuacji, w której pomysł drugiej strony został wyśmiany i zdewaluowany. A jeśli mimo to wdrożymy nasz plan, to z pewnością nie mając na myśli dobra strony zdewaluowanej. Przyczyną wiodącą dla której jesteśmy skłonni tak postępować jest nasz własny egoizm, który jak wiemy, nie jest w stanie zbudować niczego dobrego. Postępowanie takie dodatkowo nosi znamiona przemocowego. Nie można nim zbudować ani dobrej, ani żywej i pięknej relacji z drugim człowiekiem.
Obarczanie winą i poszukiwanie kozła ofiarnego
To bardzo powszechna taktyka. Trudno nam z reguły pogodzić się z faktem, że to właśnie my zawiniliśmy i przyznać się do winy, wolimy wówczas zrzucić całą odpowiedzialność na drugą osobę. Czasem stać nas na przyznanie się choć w części. Z doświadczenia jednak wiem (choć trudno nam się tego słucha), że z reguły wina (o ile możemy tu mówić w kategoriach winy) leży z reguły po obu stronach. Mimo, że istnieją faktycznie czasem i sytuacje, w których na pierwszy rzut oka może się wydawać, iż wina leży niemal w całości po jednej stronie, to jednak patrząc głęboko wstecz i uczciwie analizując sytuację możemy zauważyć, że coś jednak zaniedbaliśmy, że w takiej i takiej sytuacji do czegoś doprowadziliśmy, albo czemuś nie zapobiegliśmy. Owocem tego faktu stały się konsekwencje dnia dzisiejszego.
Obarczanie winą nie jest rozwiązaniem problemu, więcej, pogarsza tylko sytuację, bo osoba obwiniona będzie się bronić, cementować przy swoim stanowisku. Atrakcyjność tej metody polega na fakcie, iż pozbywamy się poczucia winy oraz karzemy w pełni winowajcę. Obie strony zamykają się na siebie w atmosferze wzajemnej wrogości co czyni zgodę i pojednanie niewykonalnym na tym etapie.
Separacja
Separacja rozumiana jako izolacja od osoby z którą pozostajemy w niezgodzie, nie jako separacja małżeńska. Myślę, że nie ma tu powodu szerszego uzasadnienia. Jakakolwiek izolacja nadaje przeciwny kierunek do zamierzonego. Jej „atutem” jest fakt dawania dużej dawki spokoju, ponadto chroni nas przed ponownym zranieniem i emocjami, których nie umiemy wytrzymać. Jednak izolując się musimy mieć świadomość, że nie przybliżamy się do zgody. To tak, jak chcielibyśmy jechać w Tatry jadąc na północ Polski. W uzasadnionych okolicznościach, szczególnie krótkotrwale, jest jednak wskazana, szczególnie w sytuacjach wyjątkowo burzliwych i bardzo świeżych.
Eskalacja
Eskalując konflikt rozdrapujemy tylko ranę pogarszając sytuację. Podnosimy temperaturę konfliktu z uwagi na nieumiejętność hamowania emocji. Nakręcamy się wzajemnie. Mówimy rzeczy, których nie powiedzieliśmy w stanie spokoju. Ranimy. Dotykamy drugiego, bo sami jesteśmy ranieni. Oddajemy. Wreszcie odpuszczamy poranieni jeszcze bardziej.
Ktoś kiedyś powiedział, że ludzie krzywdzą własną krzywdą. Jak wiele w tym prawdy.
Eskalacja jest bardzo charakterystyczna dla małżeństw w sytuacjach okołorozwodowych. Poziom niechęci i nienawiści jest już wówczas tak wysoki, że jedynym ratunkiem wydaje się być przerwanie nici małżeńskiej i uwolnienie się od „tyrana”. Eskalacja jest wybitnie destrukcyjna. Ma charakter wybitnie zaczepny, przesiąknięta jest wzajemną walką, wyniszczającą obie strony.
Walka
Jest już otwartą wojną. Obie strony są zupełnie zamknięte na drugą stronę, liczy się tylko własna wygrana. Jakiekolwiek ustępstwo będzie traktowane jako słabość i bezwzględnie wykorzystane przez „przeciwnika”. Atakujemy i bronimy się. Okopujemy. O miłości mowy być nie może. Z wojny wyjść może tylko jeden zwycięzca. Zatem wojna musi doprowadzić do śmierci (oczywiście nie dosłownej, choć i taka może się zdarzyć) przynajmniej któregoś z Was, o ile będzie toczona aż do „zwycięstwa” i uniknie opamiętania.
Na sam koniec pozostawiłem jeszcze ostatni niewłaściwy sposób rozwiązywania naszych problemów. Cokolwiek już o nim wiemy z ostatniego artykułu.
Kompromis- to nie droga dla Was !
Jednym z najpoważniejszych mitów, czy też błędów nieustannie i powszechnie powtarzanym jest fakt, jakoby owocem mediacji czy też dobrego porozumienia małżeńskiego miałby być dobry kompromis.
Owocem czy też rezultatem mediacji małżeńskiej nie jest kompromis tylko kreatywne, nowo wypracowane, szczegółowe rozwiązanie danego problemu za pomocą współpracy obu stron konfliktu.
Zacytuję tu swoje słowa z ostatniego artykułu, które dobrze obrazują kwestię mediacji a kompromisu:
„Kompromis również nie służy wypracowaniu zadowalającego w pełni obie strony rozwiązania, ponieważ jest efektem wzajemnych ustępstw i służy raczej spotkaniu „gdzieś w połowie”. Daje zatem i efekt połowiczny, w dodatku oparty na dotychczasowych podstawach i nie wnoszący niczego nowego. Daje też efekt mało satysfakcjonujący (uczestnicy wypracowujący kompromis robią często dobra minę do złej gdy), co przeczy w pełni idei mediacji, której owocem jest przecież nowy, kreatywny pomysł jako rozwiązanie naszego problemu, który zadowala i satysfakcjonuje obie strony i to w pełni, nie tylko w części !”